W dalekich Andach ......
W dalekich Andach kondor jajo zniósł ...
jajo zniósł ...
wielkie jajo zniósł ...
i zdechł.
A to pech.
Ach, po cóż jemu tyle jaj ....

Frapowało nas to pytanie, więc pojechaliśmy dowiedzieć się u źródeł, w Peru. Czasu mamy nie za wiele, bo zaledwie dwa tygodnie, więc z licznych fascynujących miejsc tego kraju musieliśmy wybrać to, co dla nas najistotniejsze. Padło na samochodowy objazd trójkąta Dolina Inków - Titicaca - kanion Colca i na wyjazd do Amazonii. Jedziemy w czwórkę, razem z nami jadą Siostry.

Zaczynamy od straoinkaskich twierdz - Sacsayhuayan, Ollantaytambo i Machu Picchu. Dwie pierwsze zniszczone przez szerzących miłość chrześcijańską Hiszpanów, ostatnia porzucona przez mieszkańców po zaledwie osiemdziesięciu latach używania dziś jest zaliczana do cudów świata. Ale to dwie pierwsze zrobiły na nas największe wrażenie, gdyż - mimo, iż znacznie mniejsze niż trzecia - prezentują niewyobrażalne mistrzostwo jej twórców. Pierwsza zbudowana z megalitycznych, plejstoceńskich twardych piaskowców, druga z ogromnych, ważących do osiemdziesięciu ton granitów. I jeżeli można sobie jeszcze wyobrazić obrabianie piaskowców do tak idealnych kształtów, że łączą się ze sobą z milimetrową dokładnością - teoretycznie robiono to przy pomocy kamieni, zawierających do 9% hematytu i w związku z tym mających właściwości magnetyczne - to trudno to sobie wyobrazić w obróbce granitu, który ma bodajże 8 stopień twardości w dziesięciostopniowej skali Mohsa i dziś obrabiany jest diamentowym pyłem. Istnieją pewne podstawy by przypuszczać, że granit zmiękczano przy pomocy ziół i tak rozmiękczone krawędzie formowano. Pułkownik Fawcett, badacz Amazonii w połowie XIX w.opisywał, że widział ptaki trące skałę roślinami, a następnie wykuwające dziobami w granicie dziuple na gniazda. Ale nawet jeżeli wytłumaczymy sobie obróbkę granitu, to pozostaje problem jego transportu. Wiele wskazuje na to, że wielotonowe megality pchano pod górę po rampach. Ale czyż nie przerasta naszej wyobraźni widok ludzi pchających i ciągnących pod ostrym kątem po ziemi wyładowanego tira z przyczepą - bo o takich masach mówimy ...
Te kamienie, które z twierdzy Sacsayhuayan (w języku keczua nazwa ta oznacza głowę pumy, ale Amerykanie strywializowali ją na Sexy Woman) Hiszpanie potrafili zabrać, posłużyły do budowy między innymi katedry w Cuzco. To, co pozostało, każe zdejmować czapki z głów.
Ollantaytambo jest mniej zniszczone, układa się tarasami na wysokości kilkudziesięciu metrów. Na szczycie świątynia, poświęcona siłom przyrody, których symbolem jest trójka zwierząt - kondor, puma i wąż. Ściany nie były planowane ani stawiane pionowo, lecz lekko pochyłe, co pozwalało im przetrwać niesłabe i nierzadkie trzęsienia ziemi, podczas których jak domki z kart walą się dzisiejsze konstrukcje. Jedynie w Machu Picchu widzieliśmy naruszone przez trzęsienia ziemi budowle.
Ollantaytambo było twierdzą, przy której odbyła się jedna z istotnych bitew obronnych Inków. Indianie postawili tamę na rzece Urubamba i postanowili spuścić wodę na atakujących Hiszpanów. Niestety, plan nie wypalił i historia potoczyła się tak, jak się potoczyła ...
Machu Picchu jest wielkim, położonym wysoko w górach, dużym kamiennym miastem. Odkrytym właściwie przez zdradę, gdyż miasto nie było znane białym, ale Indianie wiedzieli o porzuconym mieście. I młody chłopiec powiedział o tym w 1911 roku Anglikowi Hiramowi Binghamowi, a ten wykorzystał szansę, jaką dała mu historia. Co prawda nie był pierwszym białym w Machu Picchu - w XVI wieku był tam Francisco de Avilla. Machu Picchu jest dziś w znacznym stopniu odbudowane, wykarczowane z zarosłego na nim lasu deszczowego. Wznosi się tarasami na wysokość kilkudziesięciu metrów i sposobem zabudowy oddaje hierarchię ważności budynków. Perfekcyjnie zbudowana Świątynia Słońca zbudowana wokół czakramu (czyli jak w Krakowie) góruje nad pięknie, lecz mniej idealnie zbudowanym Pałacem Królewskim. Poniżej stoją różnej jakości domy zwykłych ludzi, zbudowane z odłamków skalnych. Zamieszkałe przez 80. lat miasto zostało porzucone z nieznanych nam przyczyn. Nie wiemy też, co stało się z ich mieszkańcami. A zamieszkiwało w Machu Picchu około 700. osób. Na tarasach uprawiano rośliny jadalne - dieta Inków opierała się na kukurydzy i ziemniakach, choć jedzono też wiele innych roślin - różnica temperatur między tarasami mogła sięgać 5 stopni.
Do miasta i z miasta wiodła tak zwana Droga Inków, zbudowana, kamienna ścieżka wiodąca przez góry na dystansie kilku tysięcy kilometrów i pozwalająca na komunikację w państwie Inków. Z jednej strony jej fragment dziś stanowi szlak górski, którym w cztery dni można dojść górską drogą do miasta, drugą wyprowadza na pobliski most Inków, wąskiego przejšcia wzdłuż pionowego urwiska.
Nad miastem góruje HuaynaPicchu, góra przewyższająca o 300 metrów miasto ze zbudowaną na szczycie strażnicą. Wchodzimy na nią - dziś strażnica daje przepiękną perspektywę na Machu Picchu i okolice. Odtworzona poinkaska ścieżka jest stroma, pod szczytem, gdy idzie się przez potężną strażnicę, mocno przepaścista, sam szczyt jest skalisty - skojarzenie ze szczytem Świnicy było silne. Wycieczka z MP na Huaynę nie była bardzo długa - trwa 2-2.5 godziny, ale dostarcza ogromnej frajdy trasy i widoków.
Z emocjonującej historycznie Doliny Inków udajemy się nad jezioro Titicaca. Droga jest długa, planowo siedmiogodzinna, ale wydłuża ją wypadek - przewrócona ciężarówka blokuje drogę. Jesteśmy w górach, więc trasa wydłuża się o ponad dwie godziny. Patrząc na mapę, spodziewaliśmy się prawie pustej trasy, ale nie - ciągle mijamy malutkie i skromniutkie osiedla oraz liczne ciężarówki. Indianki w wielowarstwowych spódnicach, w melonikach i z chustami z dzieckiem na plecach nie pojawiają się tylko w cepeliowskich centrach turystycznych, lecz są wszędzie. Widać, że życie jest skromne, właściwie ubogie - widzimy dwa osły chodzące w kółko i młócące kukurydzę, ludzi dźwigających ogromne ciężary na plecach, skromniuteńkie sklepiki i ulicznych sprzedawców. Wszędzie pałęta się ogromna ilość psów - czystych, niechudych i miłych, aczkolwiek nieraz rozgrzebujących śmietniki. Domy budowane są często z cegły adobe, suszonej na słońcu gliny wymieszanej z trocinami - czy dlatego, że są bezpieczniejsze podczas trzęsienia ziemi niż wypalana cegła czy beton, czy też po prostu jest tańsza? Większość budynków jest niewykończona i straszy drutami sterczącymi na szczycie - czyżby zdrowy odruch unikania podatku katastralnego? Wyraźny kontrast stanowią piękne, kolorowe budynki szkół, dzieci w mundurkach. Oprócz inwestycji w szkolnictwo państwo znacząco dotuje też lokalną kulturę.
Religią dominującą jest katolicyzm - i to widać na każdym kroku. Jednak zgodnie z zasadą "Panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek" wielu Inków równolegle składa drobne ofiary siłom przyrody według starych zasad.
Droga jest dobra, czasem pojawiają się dziury albo kamienie na drodze. Policji jest mnóstwo, ale nie sprawia wrażenia, że jej głównym zadaniem jest wzbogacanie budżetu mandatami. Zasady jazdy są trochę inne niż u nas - znaku stopu prawie nie ma, pozostałe znaki mają raczej charakter informacyjny. Ograniczenie prędkości do 35 km/ godz. nie przeszkadza nikomu jechać osiemdziesiątką koło policji - jeżeli jest dobra widoczność. Podwójna ciągła nie jest przeszkodą do wyprzedzania. Na rondach obowiązuje zasada prawostronności, lewy migacz sygnalizuje jadącemu z tyłu, że może wyprzedzać. W mieście nie ma pasów, tylko wjeżdża się w każde wolne miejsce, na grubość lakieru. Lewa ręka kierowcy wychylona przez okno gestem pokazuje - jedź albo ja jadę. Droga jednokierunkowa nie jest przeszkodą do jazdy pod prąd, nawet jeśli jest wąska i chodzą nią ludzie. Wszyscy, lub prawie wszyscy, jeżdżą jednak ostrożnie - co powoduje, że nie widzieliśmy ogromnej liczby wypadków.
Nad jeziorem Titicaca leży miasto Puno. Brzydkie, z gęstą, niechlujną zabudową - ale to nie ono jest naszym celem. Nocujemy i spędzamy istotną część następnego dnia na pływających wyspach uros na jeziorze. Gdy przyszli tu Hiszpanie, niosący śmierć i zniszczenie rodowitym mieszkańcom, część z Indian Ajmara uciekła na jezioro. Na zbudowanych z trzciny łodziach postawili skromne domki, żywili się tym, co dawało im jezioro. I to był początek - gdy łodzie ze starości zaczęły tonąć, dokładano na nie kolejne warstwy trzciny, stabilizujące i stopniowo zwiększające bazę, jaką była łódź. Dziś wyspy mają po kilkaset metrów kwadratowych, żyje na każdej po kilka rodzin w małych trzcinowych domkach - rodzice śpią na łóżku, dzieci na podłodze. Jedzą już nie tylko ryby i "banany Titicaca" - smaczną, delikatną trzcinę, będącą również lekarstwem na wiele schorzeń - ale, niestety, również przetworzoną żywność cywilizacyjną. Piszę "niestety", gdyż oni sami opowiadają, jak ich dziadkowie często dożywają setki, co im już na pewno nie będzie dane ze względu na żywność, jaką spożywają ...
Noc na jeziorze jest cudna. Wspaniale widać Krzyż Południa i inne gwiazdy, ciszę przerywa tylko rzadkie pluśnięcie ryb. Rano pływamy tradycyjną, trzcinową, trudno sterowalną łódką - oglądamy połów ryb, zbieranie trzciny w różnych celach, podglądamy i słuchamy opowieści o życiu Indian Ajmara. Cywilizacja przynosi też dobro - mieszkańcy korzystają z ogniw solarnych, dzięki czemu minimalizuje się ilość pożarów. Tylko te solarki będą spłacać na raty przez dwadzieścia lat ... Gotuje się dalej tradycyjnie, w glinianym piecyku i w glinianych garnkach. Woda i mokra skóra chronią trzcinę przed zapaleniem. Ściany i dachy domków zmienia się corocznie. Jest też na pływających wyspach pływająca szkoła podstawowa, przedszkole i kościół. Cała społeczność to 400 rodzin, czyli około 2000 osób.
Znad pięknego jeziora jedziemy przez góry i park narodowy wikunii do Arequipy. Wikunia jest narodowym zwierzęciem Peru, taką malutką, delikatną lamą. Na czerwono-biało-czerwonej fladze kraju znalazło się miejsce również dla wikunii. Większe od lam alpaki są powszechne. Mają cudowne, otoczone długimi rzęsami oczy, miękką, niezwykle ważną dla człowieka sierść, wspaniały wdzięk i delikatność.
Arequipa jest miastem postkolonialnym, miastem, z górującym nad nim wulkanem, w którym mieliśmy wrażenie, że jesteśmy w Hiszpanii. Najciekawszym zabytkiem jest klasztor Świętej Katarzyny, klasztor, do którego trafiało drugie dziecko z bogatej rodziny hiszpańskiej, jeżeli było dziewczynką. Pierwsze dziecko zawierało związek małżeński, trzecie wstępowało do armii, ostatnie opiekowało się rodzicami, a drugie modliło się za szczęście rodziny. Klasztor jest piękny, bogate panny miewały służbę, ale najciekawszą rzeczą był filtr do wody z pumeksu. Proste, skuteczne przez wiele lat.
Dalej drugi najgłębszy kanion świata - Colca. Jego dno prawie sięga oceanu - ma 3500 m głębokości. Osławiony tym, że na jego dno jako pierwsi zeszli Polacy. Przyjeżdżamy, by podziwiać kondory. Jako dodatkowy prezent od natury widzimy lisa i kolibry andyjskie, większe od powszechnie znanych. Jednego kondora widzimy już po drodze, ale dopiero rankiem znad grani kanionu widzimy przez prawie godzinę fascynujące widowisko - około czterdziestu potężnych, o rozpiętości skrzydeł do 3.metrów, padlinożerców, szybuje bezszelestnie obok nas nad rozpękniętą przestrzenią. Przecież słychać przelatującego gołębia, sikorkę ... Tu widzimy kondora cień, widzimy, jak się rozgląda podczas lotu, jak stabilizuje lot rozcapierzając lotki. Są czarne od spodu i z biało-czarnym wierzchem tudzież białą obróżką na szyi - bądź brązowo-czarne. I pomyśleć, że ludzie potrafią te imponujące ptaki zamknąć do klatki ....
Codziennie pijemy mate di coca, wywar z liści koki - smakuje jak zielona herbata i pomaga oswoić się z ewentualnymi problemami związanymi z wysokością. Pomaga też lekka dieta, dużo wody. W razie problemów w każdym hotelu jest tlen. Ponoć skutecznym lekarstwem jest viagra. Na szczęście nie mamy choroby wysokościowej.
Zamykamy koło, wracając do Cusco. Indianie kręcą głową, słysząc, którędy chcemy jechać, dodają, że będzie trudno. I jest. Za to jest też przepięknie. Nie jedziemy już głównymi drogami, ale dalej większość trasy przebiega powyżej 4000 metrów, niejednokrotnie przekraczając 4800. Widzimy ubożuchne domki pasterzy wykonane z adobe lub skał, stada lam i alpak na pampie przypominającej wyschniętą połoninę. Widzimy dymiący wulkan, śnieg i małe lodowce koło nas bądź ogromne w oddali. Ogromną przestrzeń, której nie widziałam nigdzie w Europie.
Droga jest w większości wąska, bita i nierówna, przypominająca staffowskie "idziemy drogą kamienistą, twardą ...". Przepaść 500 metrów z lewej, 300 z prawej, brak krawężników, czasem mijanki o kartkę papieru z ogromnymi ciężarówkami wiozącymi materiał z pobliskich kopalń, dostarczają adrenaliny. Dojeżdżamy do Cusco, przebywszy 1600 km, a ostatnich 400 km trasą, w którą wątpili starzy Indianie.
W Cusco, podobnie jak za pierwszym razem, trwa fiesta (tym razem dwutygodniowa) i prezentują się szkolne zespoły ludowe. W tutejszym Muzeum Inków można zobaczyć również mumie inkaskie i wydłużone czaszki. W 2014 roku zbadano DNA wydłużonych czaszek z peruwiańskiego Ica i stwierdzono, że jest to na tyle odmienny gatunek człowieka, że prawdopodobnie nawet nie mógłby krzyżować się z nami.
Teraz Iquitos i dżungla amazońska.
Tekst: Kajka wspierana przez Kokosza
Zdjęcia: Kokosz wspierany przez Kajkę
Iquitos to duże rzeczne miasto portowe, liczące 800 tys.mieszkańców, chyba jedyne tak duże miasto na świecie, do którego nie prowadzi kolej ani droga. Alternatywą jest samolot i droga wodna. Miasto przeżywało swoją świetność w epoce kauczuku, dziś żyje z wyrębu lasu, wydobycia ropy - i na szczęście - z dynamicznie rozwijającej się ekoturystyki. Skromność bytu i żądza pieniądza jest tu dużo bardziej dostrzegalna, niż w tych miejscach Peru, w których byliśmy wcześniej. Popijamy niezwykle zdrowy sok z owoców camu-camu, owocu silnie antyoksydacyjnego, posiadającego 50 razy więcej witaminy C, niż cytrusy, a w Unii Europejskiej dozwolonego jedynie jako suplementu diety. Na szczęście przez miasto przemykamy jak meteoryty, uciekając 140 km w kierunku źródeł Amazonki. Jesteśmy na wysokości niecałych 100 metrów, do ujścia rzeki jest 3000 km, więc spadek jest niezwykle mały - wynosi ok. 3 cm/km. Trzygodzinną podróż odbywamy motorówką. Amazonka ma w tym miejscu około 1,5 km szerokości. Gdzieniegdzie widać małe wioski, przy których rozpoznajemy rośliny uprawne, ale dominuje las deszczowy. Niezbyt wysoki - niewiele drzew przewyższa 15 metrów, choć zdarzają się i olbrzymy sześćdziesięciometrowe - ale wyraźnie widoczne bezlistne drzewa potwierdzają, że "wiecznie zielony las" polega na tym, że okres odpoczynku różnych gatunków przypada w różnym okresie. Skręcamy w odnogę, w rzekę Yanayacu, czyli w Czarną Wodę, mającą szerokość Warty w Poznaniu w suchym sierpniu. Poziom wody jest niski, na wielu drzewach i na palach pojedynczych domów widać, że bywa ze dwa metry wyższy.
Gleba w Amazonii jest bardzo płytka, gliniasta - ma do 1 metra - więc uprawa roślin hodowlanych jest mało efektywna a drzewa są płytko, ale szeroko ukorzenione. Ponizej jest piasek. Za to w lesie deszczowym owoców jadalnych, leczniczych, halucynogennych i trujących jest wiele. Ptaków zatrzęsienie - kormorany i czaple w dużych stadach, pozostałe w małych grupkach lub pojedynczo - rybołowy w odmianach, tukany, sowy, jastrzębie i wiele sępów. Papug jest, ku naszemu zdziwieniu, niewiele, choć widzieliśmy najbardziej znane żółto-niebieskie ary, zwane tutaj macau. Ary jedzą glinę, żeby zniwelować toksyny zawarte w niektórych owocach. Słyszalny z oddali głos osła okazuje się być wydawany przez tutejszą odmianę ogromnego sokoła. Urzekają nas małpki - malutkie pigmejki, mniejsze od naszej wiewiórki, żyją w stałych miejscach w matriarchacie - ona jedna, ich trzech-czterech i kilka dzieci. Większe, nazywane tu "wiewiórkowymi", żyją w ogromnych gromadach do stu, żywiąc się owocami. Są bardzo dynamiczne o poranku. Widzieliśmy też nieliczne małpy czarne, wielkości koczkodana - też hasały po drzewach w poszukiwaniu owoców. Na wielu drzewach wiszą też leniwce - zakręcone jak misie koala pod wpływem liści halucynogennych - schodzą z drzewa raz na tydzień aby zrealizować potrzeby fizjologiczne i wtedy stanowią potencjalny cel jaguara. Na drzewach też wygrzewają się potężne iguany.
Owadów jest sporo, nie tylko fruwających i chodzących, ale też ukrytych w pniach, kopcach i gniazdach. Podziwiamy maluteńką mrówkę, na pograniczu widoczności - ok.0,1 mm która dostawszy się do oka powoduje trwałą ślepotę. Uczymy się odróżniać samca tarantuli od samicy - ta ostatnia ma włochaty odwłok.
To wszystko widzimy na wycieczkach łódką i pieszych. Po kilkugodzinnych pieszych jesteśmy jak szczęśliwe dzieci - brudni, pogryzieni, podrapani, zmęczeni i pełni wrażeń. Po dżungli chodzimy w wysokich do kolan kaloszach, dość wolno, bo często trzeba wycinać maczetą zarosłą ścieżkę bądź omijać przeszkody, więc prędkość marszu raczej nie przekracza 2 km/godz. Jest ciepło i wilgotno, lepiej czujemy się w szortach i prostych bluzeczkach niż bezpieczni, bo zawinięci jak prawowita muzułmanka. Używamy tylko silnego środka odstraszającego owady.
Z łódki, pośrodku Amazonki, podziwiamy tutejsze różowe delfiny, pląsające wokół nas. Są duże, ale nie wyskakują tak wysoko, jak ich morscy kuzyni. Jedynie młodzież jest koloru szarego, reszta zawdzięcza swój unikalny kolor składnikow diety. Woda jest bardzo mętna, żółtawa, widoczność nie przekracza 10 cm. Kąpiemy się w miejscu, gdzie przed chwilą hasały delfiny. Jest bezpiecznie, piranie są tylko przy brzegu. Zresztą piranie atakują tylko wtedy, gdy ma się krwiawącą rankę. Zaczynamy podejrzewać, że piranie mają cichą umowę z moskitami ...
Zdarzyło nam się też łowić piranie. Patyk, kawałek żyłki bez kołowrotka, haczyk i mięsna przynęta są wystarczające, by wprawny człowiek złowił 50-60 ryb w ciągu godziny, zwłaszcza, gdy woda jest niska. Niezwykle ostre zęby piranii tną jak dobra niszczarka, więc trzeba uważać przy przytrzymywaniu rybki. Jest smaczna, delikatna - nam kojarzyła się z płotką.
Ale na kolana powaliła nas nie zwierzyna, lecz roślina. Victoria regina, nazwana tak na cześć wiadomej królowej, a tu nazywana victoria amazonas, to przeogromne pnącze wodne, mające liście do półtora metra średnicy. Liście są od spodu kolczaste - roślina chroni się przed rybim apetytem. W nocy talerze liści stanowią miejsce pobytu kajmanów, w dzień ptaków. Pomiędzy liśćmi i ogromnymi białymi kwiatami, zamykającymi na noc żuczki, woda jest całkowicie zarośnięta sałatą wodną, więc jezioro wygląda jak ogromne boisko. I po takim boisku płynie się łódką. Nota bene, victorię można zobaczyć w Palmiarni w Poznaniu, zbudowanej bodajże jeszcze za cesarza Wilhelma.

Dżungla w dzień jest cicha, ale w nocy opowiada swoje baśnie. Hamak i ich słuchanie to poezja, którą zakłócają jedynie moskity. W hamaku jednak dwie rzeczy są trudne -przewracanie się na drugi bok i leżenie na brzuchu. Wbrew wiedzy europejskiej, jesteśmy w terenach wolnych od malarii, a my wolimy niszczyć wątrobę napojami zamiast lekami ... Zresztą moskity są tylko wtedy, gdy pada deszcz ... Akurat pada dziesięć razy dziennie, ale w międzyczasie pięknie świeci słońce.
Wirus Zika zaczyna niestety powoli tu docierać.
Nocne wycieczki nie tylko w Polsce są piękne. W nocy można zobaczyć kajmana, którego ślepia świecą odbijając światło latarni. Z trzech występujących tutaj gatunków kajmana największy - czarny dorasta do sześciu metrów. Biały jest maksimum trzymetrowy, a najagresywniejszy jest najmniejszy, maksymalnie półtorametrowy. Od aligatorów kajmany różnią się brakiem kolczastego grzbietu (mają tylko kolczasty ogon) i krótszym pyskiem. Są również mniej agresywne niż aligatory. Natomiast krokodyle odróżnia miejsce żerowania - kajmany wolą spokojniejszą wodę. Małe kajmany niejednokrotnie bywają pogryzione przez piranie, które zjadają gadzią łapę lub ogon. Na szczęście odgryzione części potrafią odrosnąć... Mieliśmy okazję trzymać w rękach młodego, dwu-trzyletniego, sześćdziesięciocentymetrowego kajmana, wyłowionego z chaszczy rosnących u brzegu Yanayacu przez naszego przewodnika. Po pogłaskaniu miękkiej skóry zwierzęcia i wypuszczeniu go z powrotem do wody kajman odpłynął falującymi ruchami delikatnie wchodząc coraz głębiej pod wodę.
Widzimy też żabę- olbrzymkę, prawie dwudziestocentrową, dalekoskoczną, z wierzchu brązową od spodu białą. Mimo, że jest toksyczna, stanowi przysmak anakondy. Pomiędzy drzewami przelatują spore ćmy i nietoperze, opieranie się o drzewo grozi spotkaniem ze skorpionem, tarantulą lub innym pająkiem. Nie udało nam się zobaczyć żadnego węża, ale ponoć nawet doświadczony tropiciel widzi co setnego ... W dżungli w nocy nie trzeba bać się duchów, jest czego przestraszyć sie naprawdę.

No i stchórzyliśmy -( Mieliśmy spędzić jedną noc w wiosce indiańskiej, ale po krótkiej tam wizycie okazało się, że niestety jesteśmy bardziej cywilizowani, niż myśleliśmy -( I trudno nam powiedzieć, co było czynnikiem decydującym - nadmiar moskitów? Konieczność spania w jednej izbie z obcymi? Brak kameralności w stuosobowej wiosce?
Wioska St Juan de Yanayacu była zdecydowanie czysta (w sensie względnym, oczywiście), mimo że zwierzęta - psy, kury - śpią razem z ludźmi. Izby zamiecione, kup kurzych nie ma, nieliczne plastiki leżą na brzegu rzeki. Środek wioski jest pusty, porośnięty trawą, stanowi część wspólną, na której między innymi gra się w piłkę.
Wioska leży przy samej rzece, ale poletka uprawne w większości położone są kilka kilometrów dalej. Na nich banany, ryż, maniok... Maniok ma dwie odmiany - żółtą, jedzony gotowany, na bieżąco, i białą, nadający się do przetwarzania na mąkę, ale trujący - truciznę wypłukuje się przez wielokrotne płukanie. Domy drewniane, na palach (ze względu na zmienną wysokość Amazonki), z otworami zamiast okien, z poszyciem z liści palmy. Ponieważ wybuchaly nierzadko pożary, coraz częściej stosuje się jako dach blachę falistą, pod którą co prawda jest gorąco (ale ludzie są do tego przyzwyczajeni) ale za to bezpiecznie ... Jeden z okazalszych domów we wsi jest do sprzedania za 3500 zł.
Tradycyjnie małżeńswo zawiera się raz w życiu, a po śmierci współmałżonka pozostaje się w stanie bezżennym. Zmiany obyczajowe powodują więc, że coraz więcej osób żyje "na kocią łapę". Kobiety nie mają problemów z płodnością, źle widziane jest posiadanie mniej niż trójki dzieci. Zwyczajowo mężczyzna pomaga kobiecie po rozstaniu, jeśli jest ojcem jej dzieci. Ostatnio Peru wprowadziło zasadę, że jeśli kobieta mieszka z mężczyzną dłużej niż pół roku, to dom, w którym zamieszkują, jest jej.
Część młodzieży po zakończeniu edukacji próbuje szczęścia w Iquitos, ale potem nieraz wraca do rodzinnej wioski, bo w niej skromne życie można jednak prowadzić bez pieniędzy.
We wsi jest szkoła podstawowa, w której 35. maluchów uczy jeden nauczyciel. Jest ośrodek zdrowia z prowadzącym po półrocznym szkoleniu. Jest trzech policjantów, wybieranych co dwa lata przez społeczność, sołtys, a także więzienie - komórka o pojemności ok. 2 metrów sześciennych.

Pięć dni byliśmy poza zasięgiem telefonu, wifi i innych mediów. I okazuje się, że można żyć szczęśliwie nie wiedząc, jak pan X skomentował wypowiedź pana Y...
Znajdujemy trochę czasu w Limie na obejrzenie czegoś, co najważniejsze. Pada na Pachacamac, święte miejsce trzech kultur przedinkaskich i inkaskiej. Stanowisko archeolgiczne zajmuje około 4 km kwadratowych, jest naturalnie niezarośnięte ze względu na niesamowite warunki klimatyczne Limy (kawałek płaskiej przestrzeni między Pacyfikiem i Andami, na granicy płyt tektonicznych, co skutkuje około stoma odczuwalnymi trzęsieniami ziemi w ciągu roku i jednym poważnym co kilka lat) i odkopane i przebadane zaledwie w drobnej części. I tu nastepuje urocze polonica - jedną z najbardziej zasłużonych dla zbadania tego miejsca była potomkini polskich emigrantów, na pół peruwianka, zmarła trzy miesiące temu w wieku stu lat pani Maria Roztworowska herbu Nałęcz. Cztery miesiące temu otworzono przy Pachacamac muzeum, na które zaproszona Ś.P. p. Maria ze względów zdrowotnych nie przybyła.
Nie dane nam było spotkać się z dokonaniami p.Malinowskiego, ale i te polskie ślady są wielkie.
Pachacamac jest miejscem, które zawsze było świątynią - najpierw Boga Ziemi, stworzyciela i niszczyciela Pachapapy, którego drewniane oblicze, dziwnie przypominające nam Światowida, odkopano w 1938r. Na szczęście nie wpadło w ręce Pizzarra ... Pachapapa miał rozliczną rodzinę, odpowiadającą za wiele spraw drobniejszych. Kolejne cywilizacje nie niszczyły istoty świątyni, tylko dokładały swoje wyobrażenia obok. Inkowie dołożyli kult Słońca, z koniecznością składania ofiar z dziewic w dniach przesilenia i równonocy (na szczęście ofiary były wcześniej otumanione alkoholem, a ich ciało nie podlegało destrukcji ze względu na konieczność zachowania go dla przyszłych wcieleń), ale nie niszczyli poprzednich wierzeń, wprowadzając swoisty dualizm. Dopiero chrześcijańska conqwista zrównała wszystko z ziemią...
Pachacamac zbudowany jest z adobe, jedynie Inkowie zbudowali fragmenty budowli z kamieni. Adobe jest łatwo odtwarzalna i w miejscu wielu trzęsień nie czyni dużej krzywdy ludziom. Najwyższe wzniesienie to inkaska Świątynia Słońca, z której widok słońca tonącego w Pacyfiku musi być po prostu obłędnie piękny. Nie dane nam było go widzieć.
Dane nam za to bylo widzieć obchody przesilenia słonecznego przez dzisiejszych wyznawców Słońca. I przyznajemy, że miejsce jest idealne - większej mocy nie czulismy ani w Krakowie ani w Cuzco. Brało w nich udział kilkadziesiąt osób i były to obchody godne - w stosownych strojach nawiązującymi do inkaskich, z modlitewym śpiewem, dynamiczną procesją, obrzędowym paleniem liści koki i dotykaniem ziemi w poczuciu jedności.

Przy Limie płynie zimny prąd Humboldta od Antarktydy i tradycyjnie na północy Peru zderzał się z płynącym z północy cieplym prądem el Nino. W ostatnich latach punkt zderzenia przesuwa się na południe a ocieplenie wód przybrzeżnych powoduje wyższą temperaturę w Andach, w konsekwencji większe topnienie śniegów, co powoduje powodzie w górach i wyższy poziom Amazonki i jej dopływów, utrudniający życie nie tylko ludziom, ale i wszystkim mieszkańcom lasu deszczowego. Miejsce zderzenia prądów jest zderzeniem dwóch kolorów - zielonego prądu Humboldta i niebieskiego el Nino. Podobny widok w mniejszej skali widzieliśmy, gdy czarna rzeka Yanayacu wpływa do beżoworóżowej Amazonki.

Jesteśmy świeżo po wyborach prezydenckich w Peru, w których wygrał siedemdziesięciosiedmioletni były premier, p.Kuczyński. O włos przegrała Keiko Fujimori, córka byłego prezydenta, który najpierw oczyścił kraj z korupcji i podniósł Peru gospodarczo, a potem sam się skorumpował i próbował wprowadzić dyktaturę porównywalną z castrowską. W międzyczasie poraził własną żonę prądem i przy jego boku zastąpiła ją córka. Cały kraj był pełen murali reklamujących jednego bądż drugiego kandydata - jedni pamiętali, że Fujimori był jedynym prezydentem, który przyjechał nad Titicaca, inni nie mogli zrozumieć, że córka może popierać ojca, który tak traktuje jej matkę. I wszyscy mają na względzie wiek Kuczyńskiego ....

Ludzie w Peru są bardzo mili, otwarci, pogodni, z charakterystyczną dla Latynosów lekką powolnością.
Nie spodziewaliśmy się tak smacznej kuchni. Przepyszne rybne cevice skrapiane limonką (subtelny odpowiednik naszego śledzia w occie), pyszne i dobrze przyrządzane mięsa z alpaką na czele, świetne zboża z delikatną quinuą na czele i z różnorodnymi odmianami kukurydzy, genialne avocado w różnorodnym towarzystwie, a także mnogość owoców wręcz mobilizowały do objadania się po kokardy. W dżungli jedliśmy tutejsze ryby, łącznie z prehistorycznymi czyścicielami, maniok, ryż i mnóstwo owoców znanych i nieznanych, w tym kwaśną karambolę. Nie zdobyliśmy się jedynie na spróbowanie świnki morskiej - jakoś za bardzo towarzyska istota na próbowanie ... Do tego niezłe lokalne wino z okolic Ica (tego się zupełnie nie spodziewaliśmy) i przyzwoite piwo lub genialne świeże soki uzupełniały biesiadę.
Spotkaliśmy zaledwie czwórkę Polaków. Na odpowiedź na pytanie o narodowość najczęściej słyszeliśmy reakcję - "Wojtyła!!!", choć raz padło - "Deyna!". Dominują turyści ze Stanów.
Ani razu nie usłyszeliśmy "el condor pasa".
Wracamy do domu. Koniec ze wstawaniem o 5-6-tej, odtąd będziemy wysypiać się do 7-mej -)
Strona główna